Z pamiętnika szczurzycy lądowej

Czyli relacja z Rejsu Kompanii Kaperskiej na Sailing Ship Libava – odcinka Gdańsk-Świnoujście.
Sierpień 2015.

Libava na tle Wisłoujścia12 sierpnia (wieczór) − zaokrętowanie
Przedzieramy się przez dzikie rejony Gdańska, kamienne drogi i lasy, by dotrzeć do Wisłoujścia. To tu chwilę wcześniej przy Polskim Klubie Morskim zacumowała Libava − przepiękna rekonstrukcja XVII-wiecznego slupa gaflowego. Przynajmniej tak twierdzi Flis, a jemu we flisackich kwestiach należy ufać. Na miejscu są już Filip i Nadia − nasi współzałoganci kompanijni − oraz załoga z kapitanem Anatolem na czele. Z pokładu bardzo niechętnie zwijają się Maciej i Ewelina. Na ich twarzach widać zmęczenie, mimo to nie chcą się żegnać z Libavą. Leniwie organizujemy przestrzeń na wspólny wieczór, rozpalamy grilla. Schodzą się wspólni znajomi, ktoś łapie za instrumenty, ktoś rozlewa grog. Słońce powoli zachodzi nad Gdańskiem, Libava pięknie się komponuje z Twierdzą Wisłoujście. Snują się opowieści z zakończonego rejsu. Część rozmów się toczy po polsku, inne po angielsku, jeszcze inne po rosyjsku. Napitku ubywa, rozmowy robią się jakby weselsze i głośniejsze. Bard Igor z gitarą roztacza czar swojej słowiańskiej duszy, kaprzy dudnią angielskie pieśni morza, Paweł wyczarowuje z mandoliny przepiękne melodie z różnych miejsc i czasów. Wieczór przemienia się w noc. W przebłysku jakiegoś strasznie mądrego planu Maciej z kapitanem stawiają żagle. Rozumiem coraz mniej, śpiewam coraz głośniej. Jesteśmy ze sobą, póki nam starcza sił. Sprzątamy po sobie, żegnamy przyjaciół. Znajdujemy sobie miejsce pod pokładem i ukołysana odpływam w sen. Nie jestem pewna, czy to woda tak głośno szumi, czy rum…

Z małżonkiem13 sierpnia − wypłynięcie
Budzi mnie upał. Gorąc taki, że trudno oddychać. Muszę się wydostać na powietrze. Kręcę się skołowana pod pokładem i nie potrafię wyjść. Trochę techniki i człowiek się gubi. W końcu odkrywam przerażającą prawdę − otwarte wyjście było metr ode mnie, może dwa. Na pokładzie niemal potykam się o śpiącego Sława. Odnajduję wodę i usiłuję się schłodzić. W sumie muszę chyba ciekawie wyglądać, latając po opustoszałym PKMie w samej koszuli. Zwiedzam wszystkie zakamarki, robię zdjęcia. Po cichu dziękuję chłopakom za nocne rozstawianie żagli. Libava w porannym świetle wygląda czarująco. Aparat jest chyba w kajucie kapitańskiej, więc robię co mogę telefonem. Wszyscy śpią, nuda. W końcu nachodzi mnie, by jednak poszukać aparatu i przez przypadek budzę kapitana. O dziwo Anatol jest w wyśmienitym nastroju. Uśmiech nie schodzi z jego ust. Z tym przeuroczym uśmiechem otwiera sobie piwo i puszcza głośno jakieś tandetne, ale wesołe polskie szanty. Uznaję to za sygnał do oficjalnej pobudki, więc bezceremonialnie ściągam męża z koi. Okazuje się, że to nie jest takie proste, gdyż jemu wieczór skończył się sporo później niż mi. Trochę czasu to zajmuje, ale w końcu, po dziewiątej, wszyscy są na nogach (i w odzieniu). Jesteśmy tak blisko, że żal nie skorzystać, więc całą bandą wybieramy się na zwiedzanie Twierdzy Wisłoujście. Na miejscu robimy troszkę zamieszania strojami i sprawiamy mały kłopocik obsłudze. Okazuje się, że dotarliśmy przed otwarciem, a oni nie mogą nas wpuścić. Na szczęście nie musimy czekać długo. Wkrótce dociera do nas Ewelina, wykąpana i odmieniona po rejsie. Sama zabiera czteroosobową grupę kaprów na zwiedzanie, a naszych gospodarzy przekazuje w cudowne ręce pani Gieni, przewodnika rosyjskojęzycznego. Wszystko mi się podoba. Cykam zdjęcia jak głupia. Piwnice, armaty, beznogie gołębie. Póki mamy siły, oglądamy z Eweliną zakamarki twierdzy. Powrót na Libavę zajmuje nam tylko kilka minut, trochę sprzątamy, trochę szykujemy się do wypłynięcia. Odwiedza nas Daniel z Motławy. Jako jedyny stawił się, by dzielnie pożegnać rozszerzoną ekipę Libavy w drodze do Świnoujścia. Wspaniały pirat gdański szykuje nam specjalną salwę pożegnalną.
Kapitan wychodzi zmoczyć się cały wodą, po czym ogłasza wypłynięcie. Z przerażeniem stwierdzam, że jest to niemożliwe. Jesteśmy zacumowani w wąskim przesmyku dla maleńkich żaglówek, tymczasem musimy w tym miejscu zawrócić. Z niedowierzaniem spoglądam na dzikie manewry załogi i precyzyjne kręcenie sterem Kapitana. Chłopcy są spokojni, opanowani, ale reagują błyskawicznie, latają i odbijają nas od wszystkiego, co jest na tym wąskim przesmyku. Zawróciliśmy! Uff… Z daleka widzę, jak Daniel wysyła nam sygnały dymne. Odmachujemy i z ogromną ekscytacją stwierdzamy, że to już. Zaczęło się. Nie wiem czemu czuję niepokój.

Igor13 sierpnia − rejs
W ciszy i podekscytowanym nastroju mijamy ujście Wisły, przepływamy obok Westerplatte, zostawiamy za sobą Gdańsk. Na dłuższą chwilę każdy został sam ze sobą. Jak tylko wypływamy na zatokę, okazuje się, że nie ma tyle roboty, ile sądziłam. Załoga jakoś się pochowała. My korzystamy z cudownego słońca. Cieszy nas wiatr, przestrzeń, widoki. Niebo jest piękne, tak jak i Libava na żaglach. Nawet przez moment zastanawiam się, dlaczego czułam jakikolwiek niepokój. Jest pięknie, spokojnie, leniwie. Sama nie wiem, ile czasu zajmuje nam dopłynięcie na wysokość Helu. Czas tutaj płynie jakby inaczej. Wiem, kiedy jest wschód i zachód, kiedy ciemno i jasno. Zegarka nie mam, telefony gdzieś się zgubiły. Rzadko łapię jakiś punkt odniesienia, zerkając na zegar pod pokładem. Myślę, że musi być między czwartą a piątą, kiedy Sławo woła nas na wspaniałe pielmieni ze świeżą surówką. Okazuje się, że Nadia nie je mięsa. Spokojnie dziubie chlebek i zagryza sałatą. Ja nie mogę się nadziwić. Pielmieni są cudowne. Nie wiem, kiedy zdążyłam tak zgłodnieć. Podczas obiadu zauważam, że coś się zmieniło. Kołysanie jest zdecydowanie mocniejsze, a ja mam problem z usiedzeniem w miejscu. Właściwie to jest mi bardzo niedobrze. Najlepszy pomysł, jaki mi przychodzi do głowy, to rzucić się na koję i zasnąć. Budzę się, gdy ktoś przychodzi do Pawła, by poinformować go o jego wachcie. I znów zasypiam. Budzi mnie tępy ból brzucha i dziwne poczucie skołowacenia w okolicach płatu czołowego. Wiem, że muszę się dostać na pokład, ale ściany odpływają, gdy próbuję je schwycić. Czuję, że pogoda zacznie się popsuła. Inga dobrodusznie użycza mi swojej kurtki, widzi, że własnej mogę nie zdążyć odnaleźć. Wypełzam. Okazuje sie, że jest późny wieczór. Zachmurzenie pozwala przypuszczać, że deszcz lada chwila nas dopadnie. Od Kapitana dowiaduję się, że jestem „płocha”. Zwinięta w kłębek staram się patrzeć na linię horyzontu. Wydaje mi się, że płyniemy idealnie prostopadle do kierunku fal. To dlatego tak buja? Przypełza do mnie Paweł z cudowną radą na pozbycie się problemu. Nie, dziękuję. Nie skorzystam. Jednak ja swoje, a ciało swoje. Po wypiciu szklanki wody pielmieni niemal celebracyjnie zostają oddane dorszom, a mi rzeczywiście robi się lżej. Kapitan kiwa głową ze zrozumieniem i przynosi mi spod pokładu materace i jakieś okrycia. Dopiero zaczynam czuć, że zrobiło się bardzo chłodno. Zwinięta w kulkę, wpatrzona w żagle, usiłuję zasnąć. Mieliśmy oglądać perseidy, ale nic nie widać. Budzi mnie Paweł. Już nie pada, a leje. Mam oddać kurtkę Indze i zejść spać pod pokład. Nie chcę iść. Tam jest gorąco, duszno i bardziej buja. Zostaję zmuszona. W ostatnim przebłysku świadomości stwierdzam, że burza jest piękna i szkoda, że nie zrobię zdjęć na Libavie z tymi piorunami.

Grupowe Libava14 sierpnia – dzień na morzu
Budzi mnie Filip. Właściwie to przyszedł obudzić Pawła na wachtę, ale zostałam obudzona w zestawie. Znów jest mi duszno i chcę się jak najszybciej wydostać. Okazuje się, że jest nieprzyzwoicie wcześnie i wszyscy śpią. Tak więc odnajduję sobie najbardziej miękki kawałek pokładu i szykuję się do snu. Jest chłodno. Bardzo chłodno. Nie mam apetytu, za to nieziemsko chce mi się pić. Pomysł zejścia pod pokład napawa mnie strachem. Jest mi dziwnie. Czuję, że jestem stuprocentowym szczurem lądowym, właściwie szczurzycą. Zaskakuje mnie fakt, że przez całą podróż płyniemy tak blisko wybrzeża. Czasem widać jakiś kościół, bliżej Świnoujścia co i rusz wyrastają jakieś wiatraki.
Cieszę się, kiedy gdzieś znajduję zegar. Wybija godzina dziewiąta. Mam nadzieję, że zaraz ze swoim superszerokim uśmiechem wstanie Kapitan i włączy te dzikie, wesołe szanty. A tu niespodzianka. Życie na morzu jest inne. Prawie cały czas jesteś albo na wachcie, albo śpisz. Zastanawiam się, czy to dlatego, że im też jest tak niedobrze jak mi. Wpatruję się w chmury i znów zasypiam. Gdy się budzę, na wachcie jest Igor. Słońce pięknie wzeszło, mimo to nadal nie jest zbyt upalnie. Ale jest na tyle ciepło, że ciało dopomina się o jakiś ruch. Postanawiam odnaleźć aparat i pokorzystać trochę z uroków pogody. Sama nie wiem, kiedy na pokładzie pojawiła się Nadia. Będzie dobrą modelką. Gdy wracam z aparatem, Paweł wyciąga mandolinę. Jak na zawołanie spod pokładu wyłania się Filip z banjo. I po raz pierwszy od kilku godzin czuję, że jest tak, jak oczekiwałam. Głowa boli mniej i jakby mniej mną kołysze. Robi się cieplej. Ożywiony nastrój udziela się wszystkim. Sama nie wiem jak to możliwe, że Sławo woła nas na obiad. Jest już z pewnością po piątej, a ja wciąż czuję się jakby to był poranek. Tym razem Paweł rezygnuje z jedzenia. Jego żołądek dziś się buntuje i przyswaja tylko herbatę i suche bułki. Ja nie wiem co będzie ze mną po jedzeniu, jednak czego jak czego, ale mięsa nie odmawiam. Znów zaskakuje mnie to, jak bardzo byłam głodna. To wszystko przez ten magicznie płynący czas. Zdążyłam się przyzwyczaić do stałych pór, o których nie mówi mi organizm, tylko zegarek. Życie bez zegarka jest zupełnie inne. Zastanawiam się czy to nie dlatego Anatol jest wciąż tak uśmiechnięty. Mięso udaje mi się utrzymać w żołądku, co uważam za osobisty sukces. Pełne brzuchy poprawiają nastroje. Wieczór mija nam na pieśniach i robieniu ostatnich zdjęć z trasy. Nadia i Filip pozują do wymarzonego Friedricha. Szkoda, że nie widziałam wcześniej tego obrazu. Zrobiłabym zdjęcie inaczej. Ale efekt chyba i tak nie jest zły. Gdy słońce zaczyna zachodzić, olśniewa mnie myśl, że jeszcze nie zrobiliśmy zdjęcia grupowego. Ustawiam samowyzwalacz i voila! Uśmiechnięte i wymęczone ryjki. Do Świnoujścia zostało jeszcze kilka godzin, a my marzymy o czystym niebie. Co może być bardziej niesamowitego niż obserwowanie perseidów leżąc na pokładzie XVII-wiecznego żaglowca? Te gwiazdy nawet nie muszą spełniać życzeń, same są jak spełnienie. Po zachodzie słońca gwałtownie się ochładza − to ciekawe, że jesteśmy tak blisko lądu, a mamy tak różne temperatury. Otulam się w przecudny, ciężki, wełniany płaszcz Sława i znów wpadam w taki ni-to-sen. Światła Świnoujścia zbliżają się. Kołysanie wzmaga się, a ja czuję, że jestem tak bardzo stworzona do chodzenia po ziemi. Jakiś dobry człowiek przynosi mi herbatę. Na pokładzie znów robi się zamieszanie. Wszyscy wstają i szykują się do wpłynięcia do portu. A ja? Sama nie wiem… Chyba ten moment przespałam. Planowaliśmy podczas wpłynięcia i dalszej części wieczoru pozostać w strojach historycznych. Ale jest piekielnie zimno. Przebieramy się w ciuchy współczesne i wyskakujemy na ląd. Jest już trochę po północy, więc w pobliżu otwarta jest tylko stacja benzynowa. Dziwna ta stacja. Wszystko się w niej kołysze. Wracamy na pokład. I pora się żegnać. Z dzielnym kapitanem Anatolem, który zawsze był pomocny, uśmiechnięty i otwarty. Ze Sławem, który dużo mówił, mimo że mało rozumiałam. Z piekielnie nieśmiałym Igorem, który mało mówił, ale też zawsze się uśmiechnął. I z Ingą, również nieśmiałą, ale pomocną jak kapitan, a może i bardziej. Przyszło się też pożegnać z naszymi współplemieńcami − kaprami, Filipem i Nadią, których dopiero co poznaliśmy, a jakbyśmy znali od lat.
I mimo brzydkiej pogody dzieje się coś cudownego. O trzeciej nad ranem, czekając na prom, który nas podrzuci na dworzec, dostrzegamy perseidy. Piękne perseidy nad Świnoujściem, na zakończenie najbardziej niesamowitego rejsu w życiu.

Agata Chyziewicz

Więcej zdjęć w dziale galeria.